KROPLA W MORZU
Po czterech godzinach jazdy na północ kraju w końcu docieramy do ostatniej stacji osiągalnej drogą lądową. Następnego ranka rozpoczynamy jazdę jeepem – droga jest trudna, teren podmokły. Po dwóch godzinach docieramy do ujścia rzeki Ramu.
Jest tu mała stacja przeładunkowa, gdzie czeka kilka wydrążonych w potężnych pniach kanu z doczepionym silnikiem. Kierowca łódki, osoba z pierwszego na naszej drodze katolickiego ośrodka zdrowia w Kwanga, już na nas czeka. Ładujemy prowiant i leki, sadowimy się możliwie wygodnie, smarujemy się i osłaniamy skórę przed niemiłosiernie palącym słońcem i wyruszamy. Płyniemy w górę rzeki, mijamy przyrzeczne wioski. Naszym oczom ukazuje się gąszcz lasu tropikalnego z konarami drzew uformowanymi w przeróżne figury. Przez chwilę puszczamy wodze wyobraźni – rozpoznajemy to sylwetkę żyrafy, to słonia, to mężczyzny w kapeluszu. Słońce pali coraz mocniej. Mijamy małe wysepki na rzece, na jednej z nich wylegują się leniwie krokodyle. Odmawiamy Różaniec. Kierowca dobija do brzegu, by zakupić wędzone ryby. Szybko dobija targu i znowu posuwamy się wolno w górę rzeki. Pod wieczór, po dziewięciu godzinach docieramy do pierwszego szpitalika. Przenosimy rzeczy, brodząc przez małe bagienko i znajdujemy się na terenie szpitalika.
NIEMAŁY TŁUM CHORYCH
Zabieram się do pracy. Wykrywam kilka przypadków zaawansowanej gruźlicy, nierozpoznanej przez pielęgniarki. Trzeba tu wyjaśnić, że tutejsze pielęgniarki w buszu pełnią rolę lekarza pierwszego kontaktu, więc muszą diagnozować i leczyć chorych. Wykonuję kilka drobnych zabiegów chirurgicznych. Podróż do dużego szpitala w Madang jest dla tutejszych mieszkańców bardzo kosztowna i niewielu może sobie na to pozwolić. Najtrudniej jest powiedzieć komuś, że nie da się wiele pomóc. Widzę łzy w oczach ojca, który przyszedł z synem cierpiącym z powodu złośliwego guza oka w stanie zaawansowanym. Serce mi się również kraje, kiedy badam 12-letniego chłopca, który kuśtyka o kiju, z 15 cm krótszą nogą. Wydłużenie nogi byłoby możliwe, jednak brakuje narzędzi i zewnętrznego specjalistycznego sprzętu ortopedycznego.
Późnym popołudniem, w strugach deszczu ruszamy w górę rzeki do następnej stacji. Na noc docieramy na miejsce, gdzie wita nas polski misjonarz, o. Michał. Następnego ranka zaczynam pracę w kolejnym misyjnym szpitaliku w Anaberg. Podobnie jak w poprzednim, rozpoznaję wiele przypadków gruźlicy; niektórych chorych trzeba przetransportować do większego szpitala. Wykonuję też kilka drobnych zabiegów chirurgicznych.
PRZEZ LAS TROPIKALNY, BAGNA I STRUMYKI
Następnego dnia ruszamy dalej, cztery godziny w górę rzeki. Czekają na nas młodzi ludzie z odległej wioski, aby pomóc przy dźwiganiu bagaży. Idziemy przez las tropikalny, lecz wkrótce teren się obniża i coraz częściej musimy pokonywać bagna i niezliczoną ilość małych strumyków o grząskim dnie. Po kilku godzinach wolnego marszu docieramy do wioski Isovag. Ludzie czekają z uroczystym powitaniem – śpiewy, tańce, obwieszanie nas prezentami, wieńcami kwiatów; każdy po kolei podchodzi i ściska mocno. Opłacały się trudy wędrówki, by poczuć się tak ciepło powitanym.
Po obmyciu się w zimnym strumyku rozpoczynam przyjmowanie chorych w bambusowej chacie, urządzonej jako rządowy punkt sanitarny. Pomaga mi lokalny pielęgniarz. Ponieważ nie ma w chacie żadnych mebli, chorych muszę badać na podłodze. Szybko zapadający zmrok zmusza nas do przerwania pracy, resztę chorych planujemy zbadać rano.
Podczas gdy ja przyjmowałem chorych, cała wioska brała udział w przygotowaniu posiłku dla misjonarzy, który składał się ze słodkich ziemniaków, gotowanych liści i bananów oraz puszki rybnej. Przy kolacji gawędzimy z liderami o trapiących ich problemach, po czym rozkładamy moskitiery i układamy się do snu.
Rano budzą nas koguty. Ojciec spowiada, odprawia Mszę św., ustala program pastoralny z liderami kościelnymi, natomiast ja, po Mszy św., z pielęgniarzem badam resztę chorych. W pamięci pozostaje mi wyniszczony przez chorobę starszy mężczyzna z pobliskiej wioski, przyniesiony rano przez synów na skleconych z bambusa noszach, z zaawansowaną gruźlicą. Aplikuję leczenie, które będzie nadzorował lokalny pielęgniarz.
Po szybkim posiłku ruszamy w drogę powrotną.
KROPLA W MORZU POTRZEB
Bilans wyprawy to przebadanie ok. 200 chorych, wykonanie 8 zabiegów chirurgicznych, rozpoznanie gruźlicy u 7 chorych i prawdopodobnie uratowanie ich od śmierci. Trudno się pogodzić ze świadomością, że jest to tylko kropla w morzu potrzeb. Wielu z tych potrzeb nie można zaradzić z powodu braku środków. Przykładem może być kilkunastu młodych inwalidów ze zniekształconymi przez uraz czy chorobę kończynami. Ze względu na brak narzędzi i materiałów ortopedycznych, pomoc tym chorym przez operację wydaje się na razie niemożliwa.
Od strony duchowej nasza wizyta daje ludziom nadzieję, że misja o nich pamięta i stara się pomóc w miarę możliwości i środków, jakimi dysponuje. Sytuacja wiejskiej służby zdrowia jest krytyczna, w oddalonych ośrodkach brakuje regularnego nadzoru lekarskiego. W wizytowanych ośrodkach pamiętano ostatnią wizytę lekarza sprzed ok. 10 lat.
Brat Jerzy Kuźma jest Misjonarzem Werbistą i lekarzem, posługuje od wielu lat na misji w Papui Nowej Gwinei.