Po prostu biorę rower - pierwszy rok kapłaństwa w Papui Nowej Gwinei
Obsługujemy dość obszerny teren z kilkoma stacjami bocznymi. Ludzi mnóstwo, samych katolików jakieś osiem tysięcy.
Każdego tygodnia jeden z nas, czy to samochodem czy na piechotę, wraz z grupą ministrantów, udaje się w różne miejsca, by spotkać się z poszczególnymi wspólnotami i przewodniczyć Eucharystii. Ale szybko zauważyłem, że takie jedno czy czasami dwudniowe wypady nie wystarczają, by należycie poznać życie i problemy naszych wiernych.
Dlatego jedną z pierwszych rzeczy, którą sobie tu sprawiłem był rower. Niezbyt dobry, ale najlepszy, jaki mogłem tu znaleźć. Już podczas pierwszej przejażdżki oba pedały się złamały. Co chwilę coś trzeba dokręcać i reperować. Ostatnio zauważyłem, że rama w pewnym miejscu zaczyna pękać. Najważniejsze – jeszcze służy.
Przekonuję się coraz bardziej, że rower tu w tym kontekście jest wspaniałym środkiem “docierania do ludzi.” Poza normalną pracą pastoralną, w wolnych chwilach, po prostu biorę rower i ruszam w drogę. Pieszo zbyt daleko się nie zajdzie, bo to i często się nie chce, albo nie ma czasu. Samochodem nie wszędzie się dojedzie, no i najczęściej po prostu się przemyka – wiele rzeczy i ludzi się nie zauważa. Na rowerze i zatrzymać się łatwo i podprowadzić, jeżeli trzeba, unieść w górę i przeprowadzić przez kłodę lub rzekę, jak tu mi się często zdarza, gdyż brak mostów jest jedną z naszych większych bolączek, szczególnie po deszczach, gdy poziom rzek znacząco się podnosi. Muszę wspomnieć, że jazda na rowerze była już od dzieciństwa moim hobby i ważnym narzędziem w drodze do kapłaństwa.
Przemierzając różne szlaki, w przyrodzie i napotkanych ludziach uczyłem się stopniowo dostrzegać Boga, zacząłem się modlić tak od serca i zdobyłem odwagę by powiedzieć Bogu: “tak”. Nigdy bym wtedy nie przypuszczał, że kiedyś w przyszłości, jako ksiądz w dalekiej Papui Nowej Gwinei, będę używał roweru nie tylko dla przyjemności, ale również jako owej ewangelicznej “rybackiej sieci”, zapraszającej do komunii z Bogiem i drugim człowiekiem.
Dzięki rowerowi poznałem już prawie wszystkie ścieżki w okolicy i zorientowałem się gdzie i jak poszczególni parafianie mieszkają, ale nie tylko to.
Już podczas mojej pierwszej przejażdżki napotkałem ludzi, którzy to z różnych powodów opuścili wspólnotę parafialną lata temu, albo, którzy przychodzą tylko od czasu do czasu, a więc nie angażują się należycie w życie parafii i nawet, co było dla mnie zaskoczeniem, niektórzy nie zorientowali się jeszcze, że nowy ksiądz zjawił się na misji.
Trudno opisać, jakie było ich zaskoczenie, gdy zobaczyli białego człowieka i to jeszcze na rowerze u progu ich chatki. U jednych stanąłem by schronić się przed deszczem, u innych by coś dokręcić i podpompować dętki, u jeszcze innych by zwyczajnie chwile odpocząć. Zawsze jednak spotkałem się z miłym przyjęciem i ofiarnością – choćby w postaci mleczka kokosowego – radości każdego spragnionego jakiegoś napoju tu w skwarze tropiku.
Wierzę, że te spotkania i rozmowy coś zapoczątkowały, choćby wzajemną znajomość, a może i u niektórych myśl o powrocie do wspólnoty. Teraz po kilku miesiącach z radością w sercu mnożę tego typu przykłady “docierania do ludzi”, modlę się za nich wszystkich i w przypadku tych spoza “sieci”, żyję nadzieją, że może któregoś dnia zobaczę ich twarze w kościele w “sieci” w komunii z Bogiem i wspólnotą parafialną.
O. Michał Tomaszewski, SVD