Wśród Indian Embera Katio
To miał być mój ostatni wyjazd. Miałem dobrze przygotowane niemal dwutygodniowe programy i katechezy dla trzech wiosek Indian Embera Katio: Turriquitado Llano, Chibugadó i Chageradó – Indian, którzy nie są katolikami, ale chcą nimi zostać.
Wraz z s. Ruth Guerrero z kolumbijskiego Zgromadzenia Sióstr św. Teresy z Lisieux, które pracują z nami w Murindó, postaraliśmy się o prowiant na dwa tygodnie i z pomocą znajomego wypłynęliśmy o poranku do Chibugadó, wioski położonej w dżungli na pograniczu kolumbijskich stanów Antioquia i Chocó. Podróż z Murindó łodzią przez rzekę Atrato i mokradła dżungli zajęła ok. czterech godzin. Po dopłynięciu na miejsce musieliśmy szybko przepakować najpotrzebniejsze rzeczy, odsapnąć i ruszyć marszem przez dżunglę do pierwszej z zaplanowanych wiosek – Turriquitado Llano (co w języku katio oznacza Rzekę Białego Liścia). Przeprawa trwała tylko trzy godziny, ale s. Ruth dała się mocno w kość, zwłaszcza że był to jej pierwszy patrol misyjny. Na szczęście szedł z nami młody Francisco, który służył za przewodnika. Na miejsce dotarliśmy niemal o zmierzchu, więc wzięliśmy szybką kąpiel w rzece, przebraliśmy się i przygotowaliśmy posłania na materacach w wiejskiej, indiańskiej szkole. Taka kolej rzeczy, to już norma.
Tym ludziom jest naprawdę ciężko
Na nasze spotkania i katechezy schodzili się prawie wszyscy mieszkańcy wioski, tylko czasami kilku, mieszkających po drugiej stronie rzeki, musiało pozostać w swoich chatach (tambach), ponieważ po wezbraniu rzeki nie mogli przedostać się na naszą stronę. Najwięcej przychodziło dzieci, bo Francisco zawsze potrafił je zwołać. Katechezy, gry i zabawy, rozmowy z ludźmi o ich problemach, pochłaniały wszystkich. Tym ludziom jest naprawdę ciężko, a pomocy z reguły brak...
Pamiętam słowa s. Ruth, która w przedostatni dzień naszego pobytu w Turriquitado Llano powiedziała: „Michał, prosiłam Pana, żeby dzisiaj w nocy nie padało, bo inaczej jutro droga powrotna do Chibugadó będzie straszna”. Spytałem wtedy: „I co odpowiedział?”. „Że nie będzie padać”, odparła siostra. Co za zdziwienie ogarnęło mnie, gdy obudziłem się w środku nocy i usłyszałem nie deszcz za oknem, ale silną ulewę z wiatrem miotającym dżunglą! Jak widać, zamiary Pana są niezbadane, a nasze myśli i pragnienia nie zawsze są zgodne z Jego. Droga powrotna stała się rzeką, którą przyszło nam pokonać z wielkim trudem, co widać na zdjęciach.
W Chibugadó i Chageradó
Kolejne trzy dni spędziliśmy w Chibugadó (w języku katio nazwa ta oznacza Rzekę Łuku), gdzie miejscowy lider wioski, wdzięczny za wizytę, program i katechezy, zaręczył nam, że mieszkańcy wiedzą, iż bliżej działają inne Kościoły, właściwie sekty, jednak oni swoją przyszłość wiążą z Kościołem katolickim. To właśnie tam w ostatni wieczór przyszedł do naszej chaty Francisco z grupą dzieci i powiedział do s. Ruth: „Siostro, chcemy się modlić, chcemy śpiewać”. Wzruszyły mnie te słowa. Widziałem wielkie zaangażowanie tego młodego Indianina w nasz program, zawsze był gotów do pomocy, a w tym momencie dał świadectwo wiary. O poranku mieliśmy jeszcze ostatnie spotkania i rozmowy. Większość mieszkańców wioski pomogła nam na nowo załadować bagaż do łodzi i żegnając się z nami, zaprosiła do ponownych odwiedzin.
Ostatnim miejscem było Chageradó (w katio znaczy Rzeka Trzciny), wioska nękana przez słynną kolumbijską partyzantkę FARC, a także wojsko. Nasz trzydniowy program musieliśmy tam skrócić do jednego dnia, ponieważ sporo ludzi przebywało w głębi dżungli na plantacjach. Być może tak właśnie miało być, bo w połowie drogi powrotnej do Murindó, w wiosce Tadia zamieszkanej przez Afrokolumbijczyków dowiedzieliśmy się, że rankiem zmarł mój serdeczny przyjaciel Andres Balala, nowo obrany wódz – reprezentant wszystkich naszych dziewięciu wiosek. Nie mogłem uwierzyć – widziałem go dwa tygodnie wcześniej u nas na plebanii i był zdrowy...
Pogrzeb i malaria
Po dotarciu do domu mieliśmy z s. Ruth tylko dzień na odpoczynek i znów przyszło nam płynąć do Embera Katio, aby pochować naszego bliskiego znajomego, a wielką osobowość wśród tych Indian. Andres był wychowany przez zakonnice, dobrze znał Pismo Święte, więc wielokrotnie pomagał nam, zwłaszcza mnie, tłumaczyć refleksje do Ewangelii z języka hiszpańskiego na język katio. Byłem i jestem mu za to bardzo wdzięczny, inni tego nie potrafili. Andres umiał też zjednywać sobie ludzi, był dla nich jak OJCIEC – chyba dlatego na dwa miesiące przed śmiercią wybrali go na zaszczytne stanowisko, jakim jest przywództwo kilku wiosek. Dał całego siebie ludziom, którzy go wychowali i do których został posłany z misją wspierania.
Wraz z s. Ruth dotarliśmy do Isla późnym popołudniem i po nawiedzeniu chaty, w której znajdowała się trumna z ciałem Andresa, przystąpiliśmy do rozmów z osobą mającą posłuch w wiosce w sprawie nabożeństwa żałobnego. Wieczorem pojawił się problem, gdy dała mi o sobie znać malaria. Zmogły mnie ból i silna gorączka, musiałem szybko kłaść się do łóżka. Kolejnego dnia o poranku przystąpiłem do odprawienia nabożeństwa żałobnego w chacie wspólnotowej, do której poprzedniego wieczoru przeniesiono trumnę z ciałem. Do dzisiaj słyszę płacz kobiet w domu Andresa, podczas nabożeństwa i przy grobie. Indianki Embera płaczą, krzyczą, zawodzą – trudno to opisać: jedna zaczyna, a za chwilę dołączają kolejne. Taka tradycja.
Ceremonia przy złożeniu trumny do ziemi składała się z części szamańskiej (miejscowy szaman Ilde wygłosił krótkie przemówienie) i części katolickiej – odmówiłem formuły żałobne przy grobie. Wzruszyłem się, widząc przygotowany potężny krzyż, który wbito w ziemię. Zazwyczaj na cmentarzykach u Indian Embera widać pale wbite w ziemię z wyciosanym znakiem oznaczającym sposób ułożenia ciała. Nic ponadto. Czas zaciera ludzkie ślady...
Po ceremonii pogrzebowej, z gorączką i bólami, znów przyszło mi wsiąść do łodzi i ruszyć w podróż powrotną do domu, aby móc się podleczyć i snuć plany, odpowiadając na nowe wyzwania...
Michał Radomski SVD, Kolumbia